O Bambrach poznańskich

Pawlak Henryk

 Poznań

 

W niektórych rejonach Polski, a szczególnie w Wielkopolsce, starsi wiekiem rolnicy z pewnością pamiętają pejoratywny, niemal obraźliwy, epitet „ty, bambrze!” odnoszący się nie tylko do pośrednich rolników, ale także do innych osób, którym chciano dokuczyć. Nadawanie negatywnego, pogardliwego, wręcz lekceważącego wydźwięku temu określeniu dowodzi, że używający go niewiele wiedzieli o bawarskiej grupie etnicznej, która w pierwszej połowie XVIII w. przywędrowała do podpoznańskich wsi (dziś dzielnic miasta) i o jej pozytywnym wpływie na podniesienie ówczesnej polskiej kultury wiejskiej. Dlaczego więc przybyszów nazywano Bambrami?

                W północnej części Bawarii (Niemcy), zwanej Frankonią, leży – podobnie jak Rzym, na siedmiu wzgórzach – nad rzeką Regnitz, urocze miasto Bamberg, zwane perłą niemieckiego średniowiecza. Po raz pierwszy wzmiankowane w 902 r., kiedy rodzina Babenbergów założyła tu swoją siedzibę, ale już w 1007 r. Bamberg stał się stolicą biskupstwa. Na najwyższym wzniesieniu, władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Henryk II (kanonizowany po śmierci), wybudował katedrę pod wezwaniem świętych Piotra i Jerzego, łączącą w swej formie elementy stylu późnoromańskiego i wczesnego gotyku francuskiego. Jej wnętrze kryje wiele wspaniałych zabytków, m.in. najcenniejszą rzeźbę niemieckiej sztuki średniowiecznej: pełnoplastyczny, normalnej wielkości konny wizerunek Jeźdźca Bamberskiego, o który do dziś trwają spory; czy jest to fundator katedry Henryk II, czy patron świątyni św. Jerzy, czy król Węgier św. Stefan, czy wreszcie król Niemiec Fryderyk II (fot. 1).

                Pośrodku nawy głównej jest monumentalny wspólny grobowiec cesarza Henryka II i jego żony Kunegundy oraz jedyny na północ od Alp, grobowiec papieski Klemensa II. Jego pontyfikat miał krótki, lecz tragiczny przebieg, bowiem chciał zreformować finanse Kościoła, co nie spodobało się urzędnikom watykańskim, więc go otruto. Wcześniej był biskupem Bambergu i dlatego tu został pochowany. Na Placu Katedralnym, obok katedry, stoi barokowy pałac biskupi i pałac cesarski, tzw. Stary Dwór (XVI w.), ale za najokazalszą budowlę miasta uważa się barokową Nową Rezydencję (XVII/XVIII w.).

                Bamberg był miastem szczęśliwym; z oblężeń wojsk szwedzkich, jak również z zawieruch obu wojen światowych wyszedł praktycznie bez szwanku i od 1993 r. został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO (kilkaset zabytków architektury).

                Cieniem na historii Bambergu kładzie się czas biskupstwa Johanna Georga II, który w 1627 r. wybudował więzienie i dom tortur dla gnębienia czarownic i czarowników. Polowanie na „czarownice” i wymyślne tortury, kończące się zawsze śmiercią na stosie, nie omijały nikogo; od przeciętnych mieszkańców, poprzez księży, aż do najwyższych urzędników, zaś sława bestialskiego biskupa znana była w całej ówczesnej Europie. Dziś dom tortur już nie istnieje – został rozebrany w 1645 r., a jego kamienie użyto do budowy klasztoru.

                Ciekawa jest też historia pięknego, zabytkowego, rokokowego Starego Ratusza wzniesionego w XIV wieku w dojść dziwnym miejscu – w poprzek mostu na rzece, z bramą pośrodku. Nietypowe umiejscowienie budowli to skutek sporów o hegemonię władzy kościelnej z władzą świecką. Biskupi bamberscy nie chcieli się zgodzić na budowę ratusza na swoim terenie, jako symbolu władzy świeckiej.

                Pomysł mieszkańców był przebiegły i genialnie prosty, bo postanowili zbudować ratusz na terenie nie należącym do… nikogo. Wbili w dno rzeki grube pale, nasypali ziemi i utwardzili ją, tworząc w ten sposób sztuczną wyspę – „ziemię niczyją”, na której mogli swobodnie budować ratusz. Efekt jest niesamowity. Budynek robi duże wrażenie, a szczególnie Dom Rotmistrza z szachulcową elewacją, który jakby unosił się nad lustrem wody (fot. 2).

                Pozostańmy jeszcze chwilę nad rzeką. Wzdłuż jej brzegu, niemal wprost z wody, wznoszą się zabytkowe kamieniczki z pruskiego muru, o malowniczych fasadach, otoczone miniaturowymi kwietnymi ogródkami i z pomostami do cumowania łodzi. To dawne osiedle rybackie. Dzisiaj ten zakątek nazywany jest Małą Wenecją z licznymi urokliwymi kafejkami i przytulnymi restauracyjkami, a nawet pływającymi na rzece gondolami (fot. 3).

                Początek XVIII w. był dla ziem polskich, jak również dla Poznania i jego okolic, tragiczny. Wojna szwedzka oraz prawie dwuletnia „plaga morowego powietrza” (dżumy) kompletnie zniszczyły i wyludniły miasta i wsie do tego stopnia, że jak odnotowano w kronikach „po niektórych nawet ślad nie pozostał i bez mieszkańców były”.

                Powstał więc problem z zasiedleniem opuszczonych terenów. Spośród kilku wariantów rozwiązania go, zdecydowano się na sposób polegający na ściągnięciu do Polski osadników niemieckich zachęcając ich do dobrowolnego przesiedlenia odezwami, obietnicą otrzymania opuszczonych gospodarstw chłopskich i ulgami podatkowymi.

                Trudno dziś ustalić szczegóły zapoczątkowania akcji przesiedleńczej, która ma kilka wersji, ale za najbardziej logiczne wydają się dwie. Pierwsza powiada, że sługa jakiegoś kupca z Poznania dotarł w okolice Bambergu i tam zauważył przeludnione, ale bardzo zadbane i schludne wsie, a ich mieszkańców określił, jako „pracowitych, pilnych i prawdziwie katolickich ludzi”. Po wygaśnięciu zarazy wrócił do Poznania i dowiedziawszy się o zamiarach rady miejskiej o wysłaniu do Niemiec propozycji przyjęcia osiedleńców, natychmiast podzielił się z rajcami swymi spostrzeżeniami z podróży.

                Druga wersja, również prawdopodobna, głosi, że po ustąpieniu dżumy, któryś z biskupów poznańskich (Bartłomiej Tarło? lub Krzysztof Szembek?) bawił w gościnie u biskupa bamberskiego i miał okazję podziwiać okoliczne zadbane, lecz przeludnione wioski. To nasunęło mu myśl, żeby stamtąd ściągnąć do Polski osadników.

                I tak 1 sierpnia 1719 r. do podpoznańskiego miasteczka Lubonia przywędrowała pierwsza partia przesiedleńców, licząca 60 osób (2 małżeństwa bezdzietne i 11 par małżeńskich posiadających razem 34 dzieci), zapoczątkowując osadnictwo niemieckie na ziemiach polskich. Do roku 1753 przybyło jeszcze około 90 rodzin (400-500 osób) zasiedlając okoliczne wsie, obecnie dzielnice Poznania, choć spora część przybyszów zamieszkała także w samym mieście.

                Wszyscy byli katolikami. Osiedleńcy musieli przywieźć ze sobą spisany na pergaminie zapewnienie, że są „prawdziwymi katolikami i zasługują na dobre przyjęcie i opiekę”. Byli ludźmi wolnymi, a ich stosunek prawny do otrzymanej ziemi był dokładnie określony w warunkach osadniczych. Mogli wg własnego uznania zmienić jej zagospodarowanie (np. zamienić łąkę na pole uprawne, lub odwrotnie), ale nie było im wolno ziemi sprzedawać, odstępować osobom trzecim i pod jej zastaw zaciągać pożyczek (głównie od szlachty i instytucji kościelnych). Grunty były dziedziczne, a użytkownicy byli zobowiązani do „porządnego prowadzenia gospodarstwa”.

                Polonizacja bamberskiej grupy etnicznej i zintegrowanie z miejscową ludnością następowało nader szybko i wielokierunkowo, w czym niemałą zasługę miał Kościół i szkoła. Niewątpliwie dużym ułatwieniem w przenikaniu obu kultur była wspólna wiara katolicka, a w następnym etapie integracji zawieranie mieszanych małżeństw polsko-niemieckich. W początkowym okresie imigracji najtrudniejszą do przełamania barierą był język, a szczególnie gwara bamberska, trudna do zrozumienia nawet przez Niemców.

                Początkowo miejscowi traktowali imigrantów niezbyt życzliwie, co m.in. było spowodowane preferencyjnymi warunkami zasiedlenia i ulgami w opodatkowaniu. Z czasem jednak zaczęli ich podpatrywać i naśladować, a wzajemne stosunki uległy poprawie.

                Na początku, kiedy Bambrzy nie znali polskiego języka, odprawiali modły po wsiach pod kierownictwem osoby umiejącej czytać, później już regularnie uczęszczali do kościołów parafialnych i śpiewali polskie pieśni. Szczególnym kultem darzyli św. Wawrzyńca, patrona chroniącego od pożarów (w dniu jego święta nie rozpalali ognia – strawę i paszę dla zwierząt przygotowali w przeddzień) i św. Rocha, patrona rolników oraz chroniącego od zarazy. Figurki oraz obrazy obu świętych były umieszczane w przydrożnych kapliczkach i w zewnętrznych wnękach w elewacjach prawie każdego bamberskiego domu.

                Bambrzy, podobnie jak inni gospodarze wielkopolscy, uprawiali ziemię systemem trójpolowym siejąc głównie żyto, jęczmień i owies, a na lepszych ziemiach, także pszenicę. Na polu leżącym ugorem, siali wykę. Podobno znali też dobrze tajniki księżycowego kalendarza i potrafili z lichych gleb uzyskać takie plony, że od tej pory wielkopolskie rolnictwo uchodzi za jedno z najlepszych w Polsce. Niektórzy przypisują przybyszom rozpowszechnienie uprawy ziemniaków, które wcześniej były znane w Niemczech niż w Polsce. Brak jednak jednoznacznych dowodów potwierdzających to przypuszczenie.

                Także w hodowli przybysze nie różnili się od miejscowych gospodarstw. Hodowano bydło, konie, trzodę chlewną i różne gatunki drobiu. Z czasem większą uwagę przywiązywano do chowu bydła ze względu na możliwość zbytu mleka i masła w mieście.

                Natomiast była duża różnica w jakości (klasie) narzędzi używanych do uprawy roli przez Bambrów. Miejscowi używali najczęściej radeł drewnianych, rzadziej pługów tylko z niektórymi elementami metalowymi, a także całkowicie drewnianych bron. Przybysze używali radeł, pługów i bron żelaznych oraz metalowych wideł i łopat. Do sprzętu zbóż używano we wsiach poznańskich sierpów, ponieważ ten sposób żęcia zapobiegał wytrząsaniu ziarna z kłosów, pozwalał uzyskać nie połamaną słomę na poszycie dachów, a wysokie ściernisko po sierpie w pewnym stopniu użyźniało glebę.

                W związku z uprawą roli M. Bär* opisuje jedną z najważniejszych niemieckich ceremonii wiejskich, tzw. „procesję polną”, którą od Bambrów przyjęli Polacy i przetrwała we wsiach poznańskich do lat 1860/80. W tygodniu Bożego Ciała cała wieś zbierała się przy figurze świętego i w uroczystej procesji przechodzili wzdłuż granicy wsi, prosząc modlitwą i śpiewem o obfite plony i ochronę zbóż przed wiatrami, burzami i gradobiciem oraz innymi klęskami.

                Po zakończeniu procesji uczestnicy udawali się na… piwo, które musiał postawić ten, kto ożenił się w czasie minionym od ostatniej procesji, albo obcy, który w tym samym czasie przybył do wsi. Jeśli nikogo takiego nie było, za piwo z kasy gminnej płacił sołtys.

                O pewnym zwyczaju kończenia żniw pisał O. Kolberg**: „Uważano bardzo na to, kto ściął ostatnią garść żyta i mówiono, że ta osoba ucięła pępa. Z tej garści żyta wyjmowano kilkanaście kłosów wraz z zielem polnym, przybierano kwiatami z łąki i zawiązywano tasiemką w bukiet. Wiązankę tę zwaną pępem niósł zatkniętą na kosie przodownik, tj. mężczyzna, który na przodzie ścinał zboże. Wśród śpiewów, zabaw i żartów zanoszono pępa do gospodarza domu, który wyprawiał żniwa. Wchodząc do izby pozdrawiano gospodarza, a przodownik niosący w darze ową wiązankę (rozdzieloną na dole na trzy części, by mocniej stała) stawiał ją na stole. Gospodarz częstował żniwiarzy wódką, piwem, chlebem, serem i masłem”.

                Przybysze z Bambergu jadali obficiej niż miejscowi chłopi odżywiający się raczej skromnie, jedząc najczęściej polewki, kluski, kasze, zacierki i kartofle (ziemniaki) z „gzikiem” (twarogiem). Natomiast na stołach niemieckich częściej pojawiały się potrawy mięsne, szczególnie wieprzowina. Trzeba podkreślić, że osadnicy niemieccy pili niewiele alkoholu – poza wyjątkowymi okazjami, a należący do bractwa wstrzemięźliwości nie pili go wcale.

                Na temat budownictwa M. Bär pisał, że „wsie bamberskie były schludne, a zwiedzających uderzał porządek i czystość panująca wokół domu i w ich wnętrzach”. Te cechy miały różnić wsie bamberskie od wsi polskich, jednak nie można tego traktować zbyt poważnie, bo jako Niemiec był stronniczy i w koloniach niemieckich widział same cechy dodatnie.

                Wsie osadników miały kształt ulicówek i nowe budynki stawiane przez Bambrów nie miały jakiejś specyficznej cechy zabudowy, ale stawiane były „masywnie i nowocześnie”. Na początku głównie z drewna i gliny, a tylko niekiedy z cegieł, którymi wypełniano przestrzeń między reglami i słupem, czyniąc tzw. pruski mur. W drugiej połowie XIX w. władze pruskie wydały wiele zarządzeń dotyczących znormalizowania zabudowy wsi, usytuowania chałup, stawiania kominów, pokrywania dachów itp.

                Można to zobaczyć na przykładzie hotelu-restauracji Zagroda Bamberska mieszczącej się na Jeżycach (ul. Kościelna 43), w dawnej posiadłości nieżyjącej już rodziny Retzów. W domu mieszkalnym, w budynkach inwentarskich i na poddaszach są przytulne pokoje hotelowe, a w stodole, na dwóch poziomach, mieści się restauracja. Za nią, na byłym ogrodzie, na wzór niemiecki, jest ogródek piwny, mały plac zabaw dla dzieci i parking (fot. 4). Żeby podkreślić charakter miejsca, wybudowane w pobliżu kamienice mają też elewacje stylizowane na wzór pruskiego muru.

                Przy pełnym zintegrowaniu ze społeczeństwem polskim Bambrzy nie zapomnieli o własnych tradycjach. Oto niektóre z nich związane ze ślubem, chrzcinami i pogrzebem.

                Po ceremonii ślubnej w kościele, kiedy goście wsiadali na wozy (rzadziej na bryczki), drużba dosiadał konia i szybko wracał do wsi. Zabierał z domu nowożeńców dzban z piwem oraz kawałek chleba i wracał pośpiesznie, by na granicy wsi powitać pannę młodą. Ona, po spróbowaniu piwa, znienacka oblewała któregoś z młodzieńców, co miało oznaczać, że niedługo się on ożeni, natomiast chleb chowała za kaftan. Po przybyciu do domu owijała chleb w białą szmatkę i starannie chowała, gdyż od tego miała zależeć cała szczęśliwa przyszłość nowożeńców. Był też zwyczaj, że pannie młodej, siedzącej jeszcze na wozie, wręczano kądziel, jako symbol przyszłej pracy domowej.

                Przy okazji chrzcin rodzice chrzestni wypowiadali przed wyruszeniem z dzieckiem do kościoła i po powrocie z niego, formułkę o poganinie i chrześcijaninie. Natomiast w jednej z bamberskich rodzin (znanej autorowi z wcześniejszych kontaktów służbowych) zachował się maleńki, złotolity, ozdobny czepek chrzcielny przywieziony przez ich przodków w XVIII w. Piękny i wzruszający okruch historii o ponad 250 letniej tradycji! W rodzinie czepek używany jest nadal – kładzie się go podczas sakramentu chrztu na poduszce obok główki niemowlęcia, gdyż jest za mały, bo dawniej chrzczono dzieci zaraz po urodzeniu (prawdopodobnie na skutek dużej umieralności noworodków).

                W czasie pogrzebów znanych było w Niemczech wiele zwyczajów (przesądów?), które były przestrzegane też przez Bambrów. Jednym z nich był zwyczaj, że w chwili opuszczania przez kondukt domu, pilnie wypatrywano osoby, która go spotka i według tego osądzano, kto pierwszy we wsi umrze. Jeśli pierwszą spotykaną osobą był mężczyzna, to wierzono, że pierwszą umierającą będzie kobieta i odwrotnie – jeśli spotkano kobietę, to pierwszym nieboszczykiem będzie mężczyzna.

                Niezwykle bogaty i barwny był odświętny strój Bamberek (na co dzień ubierały się skromniej), który w oczach O. Kolberga nie znalazł uznania i dlatego pisał o nim: „poznikały z ubioru niewieściego dawne rąbki, szlarki, itd.”, albo: „ubiór kobiet nader ciężko i niezgrabnie się przedstawia, mimo dostateczności, obfitości i bogactwa szczegółów” i kończy stwierdzeniem: „psuje do reszty i tak nie bardzo już smukłą ich kibić i figurę”.

                Niemniej krytycznie o ubraniach Bamberek mówił M. Bär, bo napisał: „nakładała na siebie 5-6 obszernych spódników mających świadczyć o jej zasobności, pod nie wkładała watówkę, a na wierzch szeroki fartuch, co czyniło ją w biodrach tak szeroką, jak tylko można sobie wyobrazić”. Efekt był taki, że: „po zakończonym nabożeństwie niewiasty kroczyły powoli i statecznie, zacieśniając swoją majestatyczną objętością i tak już wąskie chodniki poznańskie”.

                Czy obaj folkloryści mieli rację? Może trochę…

                Pomijając pończochy z podwiązkami, reformy sięgające poniżej kolan i koszulki z rękawami, strój kobiet bamberskich składał się ze sznurówki spełniającej rolę oparcia dla pozostałego stroju. Kończyła się ona w talii kiszką – wałkiem materiału wypełnionego watą, na której spoczywały liczne spódniki, spódnice i fartuchy powodujące pękatość i pogrubiając sylwetkę.

                Jedną z istotnych części stroju były stebnowane watówki o różnej długości, noszone bez względu na porę roku: trzy z okazji dni świątecznych, dwie, na co dzień.

                Najważniejszą i najbarwniejszą częścią „reprezentacyjnego” stroju stanowił kaftan ściśle dopasowany do figury i spódnica zwana dyrdokiem, sięgająca około 25 cm od ziemi, żeby „spod niej wystawał cały bucik”. Spódnice szyto z bardzo dobrych materiałów, dlatego nie często je noszono, ale każda kobieta musiała mieć w swej garderobie cztery podstawowe stroje: szafirowy z ciężkiego jedwabnego rypsu, karmazynowy z materiału wełnianego, szmaragdowy z lekkiej wełny oraz biały lub jasnobeżowy w różane kwiatki. Oprócz tego wiele innych sukien, bo aż około czternastu!

                Spódnice przykrywano białym lub kolorowym fartuszkiem wykonywanym z różnych materiałów. Najbardziej wytworny był fartuch z haftowanego tiulu, nazywany dość dziwnie tulewe. Między fartuchem a spódnicą umieszczano kieszeń z tego samego materiału, co spódnica. Szczególnie pięknie wyszywane kieszenie zakładano pod fartuch tiulowy.

                Naokoło szyi noszono również haftowany kryzik zwany też fryzką, a na nim umieszczano pięć sznurów korali, które – zależności od sytuacji materialnej właścicielki – były prawdziwe (prawe), lub tylko ich imitacją. Na jednym ze sznurów zawieszano krzyżyk lub medalik (niekiedy złoty).

                Jednak chyba najpiękniejszą częścią ubioru Bamberki było nakrycie głowy. Był to bogato haftowany czepek z tiulu lub batystu z czterema, też haftowanymi, bandami, które wiązano w pokaźne kokardy z przodu i z tyłu. W czasie większych uroczystości, np. procesji, odpustów, wesel, zakładano na głowy kornet, skomplikowaną konstrukcję z sztywnej tektury, drutu i atłasowej wstążki. Z przodu kornet był bogato zdobiony kolorowymi wstążeczkami i kwiatkami; konwaliami, różyczkami, fiołkami i niezapominajkami, a także srebrnymi kuleczkami. W kornecie młodej pani wstążeczki były niebieskie i białe, a wśród kwiatów była też mirta.

                Na suknię nakładały haftowaną lekką białą obszerną chustę z tiulu, którą krzyżowały na piersiach i wiązały z tyłu w dwa sztywno stojące rogi, zwane ropuszkami (fot. 5).

                Z opisu wynika, że wiele elementów stroju kobiecego zdobiły piękne hafty, często też koronki (chusteczki, niektóre chusty) – ponieważ nie wszystkie Bamberki umiały wyszywać i robić koronki, często wykonywane były przez zawodowe hafciarki i koronkarki.

                Okres Bożego Ciała i parafialne odpusty były i są do dziś okazją (niestety, coraz rzadsze) do zademonstrowania całego bogactwa folkloru bamberskiego. Przygotowania trwały zwykle przez kilka tygodni poprzedzających uroczystość, bowiem ambicją Bamberek było, „żeby najmniejszej niepotrzebnej fałdki nikt nie mógł wytykać”. Szczególnie obraźniczki (osoby noszące podczas procesji obrazy i feretrony) uzgadniały między sobą, jaki strój założą, żeby wszystkie cztery ubrane były jednakowo. Jeśli brały udział w procesjach w kilku różnych parafiach, wówczas w każdej występowały w odmiennych kolorach (fot. 6).

                Ubiór męski był zdecydowanie skromniejszy, i rzecz jasna, nie tak barwny jak kobiecy. Mało tego, ekolodzy nie podają jednolitego opisu ubioru, co prawdopodobnie wynika z różnic związanych z okolicą, z której pochodził strój, a poza tym Bambrzy szybko przejęli ubiór chłopów polskich. Przyodziewek zawsze składał się z sukiennego surduta (wołoszki) z przedłużonymi połami i wywiniętym kołnierzem, zimą z płaszcza oraz z ciemnych sukiennych spodni. Na głowie noszono pilśniowy półkolisty kapelusz podobny do góralskiego, ale z szerszym rondem, a na nogach wysokie buty o prostych cholewach. Charakterystycznym uzupełnieniem stroju była gruba, sękata laska (lola) ozdobiona ołowiem lub cyną.

                Asymilacja, integracja i polonizacja Bambrów i ich potomków następowała szybko i rychło stali się patriotami nowej ojczyzny. Gorzko brzmiały wypowiadane przez nieżyjącą już od wielu lat Pelagię Czaraczyńską: „Bambrzy po dwakroć gorętszymi byli patriotami niż rdzenni Polacy”.

                Już w dobie bismarckowskiej Bambrzy byli przeciwni pruskiej polityce germanizacyjnej skierowanej przeciw ludności polskiej. Wrośnięci w wiejską społeczność polską, solidaryzowali się z nią w oporze stawianym dążeniom germanizacyjnym. Żaden wysiłek germanizatorów nie odniósł skutku, by pozyskać ich dla narodowości niemieckiej.

                O ich patriotyzmie świadczy fakt, że wielu z nich brało udział w Powstaniu Wielkopolskim (1918 r.), w wojnie polsko-radzieckiej (1919/20 r.) i w II wojnie światowej (1939/45 r.), a także to, nikt z nich w czasie okupacji nie przyjął obywatelstwa niemieckiego (Reich deutsche), ani nikt nie podpisał listy o przynależności do osób mających znaczne przywileje u władz okupacyjnych (Volksdeutsche). Mimo że z uwagi na swoje niemieckie pochodzenie byli do tego predysponowani!

                Niestety, zupełnie inaczej traktowały ich władze Polski Ludowej, które z reguły przejawiały wrogi stosunek do osób noszących niemieckie nazwiska. Posądzano ich o agenturalność, negatywną podstawę wobec władz, konfiskowano im domy, zabierano mienie, odbierano sklepy i warsztaty. Czyniono to w sposób bardziej drastyczny niż w stosunku do ludności polskiej. Niekiedy wymuszano nawet spolszczenia niemiecko brzmiących nazwisk. Szykany owe zmuszały Bambrów do ukrywania swego pochodzenia, a nawet niekiedy musieli udowadniać (!) swoją polskość.

                W 1911 r. przy Muzeum Ludoznawczym w Poznaniu utworzono skromny dział bamberski. Dużo później, bo w 1993 r., z inicjatywy nieżyjącej już prof. Marii Paradowskiej***, zwanej „panią profesor od Bambrów”, powstało Koło Bambrów Poznańskich, przekształcone w 1996 r. w Towarzystwo Bambrów Poznańskich. W listopadzie 2003 r. z inicjatywy Profesor i TBP otwarto przy Muzeum Etnograficznym, w oddzielnym pawilonie, Muzeum Bambrów Poznańskich, gdzie zgromadzono wiele pamiątek dotyczących tej ciekawej grupy etnicznej.

                Jednym z symboli Poznania, obok koziołków bodących się w południe na ratuszowej wieży, jest sympatyczna figurka Bamberki stojącej na Starym Rynku. Dziewczyna w stroju bamberskim**** dźwiga na ramionach nosidła z dwoma konwiami i jest pochylona nad studzienką, która kiedyś służyła mieszkańcom do czerpania wody oraz jako poidło dla koni, bydła i psów (fot. 7).

                Pomnik-studzienkę ufundował w 1914 r. właściciel pobliskiej winiarni, Goldenringier, a za modelkę posłużyła urodziwa kelnerka z Winiar. Jedne źródła podają, że pomnik miał upamiętnić pierwszych osadników przybyłych do Wielkopolski, inne mówią, że w ten romantyczny sposób szef winiarni chciał wyrazić swoje uczucia do pięknej pracownicy… Dziś statuetkę Bamberki wręcza się osobom zasłużonym dla ruchu bamberskiego, a turyści zwiedzający Stare Miasto wrzucają pieniążek do wody, aby zapewnić sobie szczęście. Raz do roku, w pierwszą sobotę sierpnia, pod pięknie udekorowanym kwiatami i girlandami pomnikiem odbywa się Święto Bambrów.

                Pracowici i rzetelni Bambrzy z pewnością wywarli wpływ na ludność podpoznańskich wsi w dziedzinie rolnictwa, budownictwa oraz odżywiania i dlatego coraz chętniej byli naśladowani przez swoich sąsiadów. Pośrednio przyczynili się także do zmian w stosunkach gospodarczych, tj. do przejścia z gospodarki pańszczyźniano-folwarcznej na gospodarkę czynszową, co zwiększyło zamożność ludności wiejskiej. Z czasem sami coraz mniej zajmowali się uprawą roli i przechodzili do wyższych warstw społecznych, gdzie dochodzili do prestiżowych stanowisk. Wielu z nich się bogaciło, a że byli wielkimi altruistami, wiele kościołów, szkół i cmentarzy w mieście zostało zlokalizowanych na gruntach ofiarowanych przez nich i ich potomków.

                Rację miała prof. Paradowska, która zawsze podkreślała, że powiedzenie „ty, Bambrze brzmi dumnie!” (tym razem pisane dużą literą). ■