Cud w Botswanie

Trudno uwierzyć, że ten mało znany, egzotyczny kraj afrykański, w ciągu minionych 35 lat osiągnął – w przeliczeniu na jednego mieszkańca – najszybszy w świecie wzrost gospodarczy.

 

 

Błogosławieństwo czy przekleństwo

Mowa o Botswanie, kraju który na mapie świata pojawił się niespełna pół wieku temu. W chwili powstania, nawet na warunki afrykańskie, było to miejsce przeklęte przez Boga i ludzi. Jego sukces tym bardziej dowodzi, że do szczęścia i powodzenia nie potrzeba wiele. Nie przesadzę, jeśli powiem, że wystarczyła do tego mądrość i odwaga jednego człowieka.
Seretse Khama, pierwszy po odzyskaniu niepodległości w 1966 roku prezydent kraju, przekonał obywateli tej byłej kolonii, najpierw niemieckiej, potem brytyjskiej, żeby przestali liczyć na rząd, ONZ i inne organizacje pomocowe, wzięli życie w swoje ręce i sami zadbali o własny dobrobyt. O dziwo, ludzie mu uwierzyli. O tym, że nie było to wcale łatwe świadczą warunki, jakie panowały w Botswanie pół wieku temu.
Co prawda, D. Acemoglu i J. A. Robinson, autorzy głośnej książki, Why Nations Fail?, piszą, że czynnikiem sprzyjającym była nieskomplikowana struktura ludnościowa kraju, podzielonego na osiem silnych plemion, ale przecież równie proste relacje plemienne istnieją w sąsiednim Zimbabwe, czy w Tanzanii, z tym, że tam właśnie są one częściej przyczyną wojen, ludobójstwa niż prosperity. Tym bardziej, że kiedy Brytyjczycy opuścili terytorium, które dzisiaj składa się na Republikę Botswany, spośród niespełna 1,5 miliona jej mieszkańców, było zaledwie 22 absolwentów wyższych uczelni oraz 100 maturzystów. Długość dróg bitych wynosiła 12 kilometrów. Ten, niemal dwukrotnie większy od Polski kraj, pozbawiony jest dostępu do morza, nie ma większych rzek, a największa delta kraju, delta rzeki Okavango, kończy się w środku pustyni Kalahari, która pokrywa blisko 84% powierzchni Botswany. Znajdują się tam, co prawda, bogate złoża kimberlitu, a w nich diamenty, jednakże w zasobnym w wodę, w tropikalną dżunglę i żyzne ziemie Kongu, diamentów jest znacznie więcej, a mimo to bieda aż piszczy.
To nie diamenty były błogosławieństwem Botswany. Wprawdzie dochód z ich eksploatacji pozwalał „rządowi wyżywić się”, ale na nic więcej. Dlatego Khama, a potem jego następca, Quett Maseri, uznali, że podobnie jak w przypadku innych zasobnych w surowce krajów: Sierra Leone, Angola, Nigeria, wspomniane już Kongo, czy nawet Rosja, bogactwa naturalne (w Botswanie, poza diamentami, wydobywa się również miedź oraz nikiel, ostatnio odkryto także węgiel kamienny) są raczej przekleństwem niż dobrodziejstwem.
Początki wolnej Botswany po wyzwoleniu były trudne. Kraj utrzymywał się w dużym stopniu dzięki pomocy USA, RPA i krajów zachodnioeuropejskich. Khama szybko jednak zauważył, że cena łaskawości zamożnych donorów przekracza zyski, jakie płynęły z niej dla narodu. Przekonał więc parlament, aby w nowo ustanowionej konstytucji, po prostu zakazać korzystania z pomocy zagranicznej. (Pomyśleć, że nasi przywódcy chlubią się tym, ile uda im się wyżebrać od bogatszych od nas członków Unii.) W każdym razie, mniej więcej w 10 lat od zdobycia niepodległości, Botswana – jak nowonarodzona impala – stanęła na swych drżących nogach, opanowując słabość i lęk, gotując się do życia pełnego zagrożeń i niebezpieczeństw.
Trudno zaprzeczyć, ale dochód z wydobycia kamieni szlachetnych stanowił znaczące wsparcie finansowe raczkującej republiki, jednakże sposób, w jaki diamenty zostały potraktowane sprawił, że ich wydobyciu nie towarzyszyły – jak chociażby w Kongo czy wspomnianej Sierra Leone – wojny i konkwisty. Istniał jeszcze jeden ważny czynnik odróżniający Botswanę od wszystkich [może z wyjątkiem Południowej Afryki oraz części dawnej Rodezji (Zimbabwe)] krajów Afryki subsaharyjskiej, czy jak kto woli Czarnej. Była nią instytucja własności prywatnej.

Własność i właściciele

W Afryce własności prywatnej, w rozumieniu europejskim właściwie nie ma.
Właściciel górskiej lodge’y w miasteczku Mulanje, w Malawi, przedstawia się nam jako…caretaker, czyli ktoś, kto dba o to miejsce – słowem menadżer. Na pytanie, kto w takim razie jest właścicielem jego schroniska, odpowiedział: Bóg. Później, kiedy już nabrał do nas zaufania, wyznał, że schronisko jest formalnie jego, ale wódz plemienia może je w każdej chwili skonfiskować. Jeśli nie uczyni tego on, zrobi to za niego jego liczna rodzina, która w ramach swego rodzaju patronalizmu, ma niepisane, ale jednak silne prawo do korzystania z majątku należącego do bogatszego krewnego. Skutkiem takiej zasady, członek rodziny, któremu się powiodło, ma obowiązek pomagać (żywić, odziewać, a nawet utrzymywać) setkom krewnych należących do jego klanu.
Co prawda w Botswanie paternalizm nie jest czymś wyjątkowym, plemienni wodzowie (być może w trosce o własny majątek) starają się swych poddanych zachęcać do odpowiedzialności i samowystarczalności. Skutecznym narzędziem do tego stała się właśnie instytucja własności prywatnej. W jej interesie, nawet wszechmocni kacykowie rezygnują z przysługującego im dziedzicznego prawa do zawłaszczania prywatnych gruntów czy bydła swoich współplemieńców. Przykład idący z góry jest zaraźliwy. Thomas Mbolono, nauczyciel z Francistown jest przekonany, że właśnie dlatego ludzie chętniej (niż w innych krajach Afryki) pracują, „bo wiedzą, że tylko w ten sposób mogą się wzbogacić”. A kiedy już dorobią się domu czy farmy „mają pewność, że władza ochroni stan ich posiadania przed innymi”. Botswana ma pod tym względem prawo zbliżone do brytyjskiego, a pod względem poziomu korupcji bardziej przypomina Azję niż Afrykę, czy nawet południową Europę.

A co z biednymi?

Pytam O. Jacka, misjonarza z Maun w delcie Okavango.
– Dla tych, którzy na stare lata nie są w stanie się utrzymać, państwo przygotowało emeryturę minimum, do której prawo ma każdy obywatel Botswany po przekroczeniu 60 roku życia, i to bez względu na stan majątkowy czy dochód.
Wysokość tej emerytury nie jest imponująca – mniej więcej równowartość 1 litra mleka i pół kilograma produktów mącznych (chleb, mąka kukurydziana, czy podpłomyk) dziennie. A więc tylko tyle, ile potrzebne jest do przeżycia, a raczej, żeby nie umrzeć z głodu. Wypłacana jest ona co miesiąc, a dokładniej w ciągu 5 dni każdego miesiąca. Problem w tym, że pieniędzy nie otrzymuje się pocztą czy na konto w banku, lecz odbiera w urzędzie pocztowym w miejscu zamieszkania. Trzeba je odebrać osobiście. Wyjątek stanowią osoby chore, które – na podstawie zaświadczenia lekarskiego – mogą odbierać swoją minimalną emeryturę per procura. Jak widać procedura nie jest przyjazna i tak właśnie ma być. W zamierzeniu twórców tego „nieludzkiego” systemu było przekonanie ludzi do tego, by liczyli na siebie, a nie na państwo. Ci najbardziej zdesperowani czy zdeterminowani nie zostają bez pomocy, a reszta – której pomoc nie jest potrzebna, bo sami się utrzymują – macha ręką. Ponad 30 procent mieszkańców Botswany uprawnionych do pobierania emerytury, pieniędzy nie odbiera. Pomysł prosty, a jakże skuteczny; wart powszechnej popularyzacji chociażby w Polsce. Tym bardziej, że posiadamy ku temu narzędzie, jakim jest emerytura KRUS, której otrzymanie obłożone jest taką ilością ograniczeń, że wielu uprawnionych z niej rezygnuje.

Posłowie

Cytowani wyżej, Daron Acemoglu i J. A. Robinson, którzy o Botswanie piszą nie mniej entuzjastycznie niż ja, są zdania, że sukces tego kraju opiera się nie tylko na: jego stosunkowo małej atrakcyjności w oczach kolonistów brytyjskich, na odwadze i mądrości przywódców, na przedkolonialnej instytucji elit, czyli wodzów plemiennych i ich tradycyjnej uczciwości, nie na (mało interesującym) położeniu geograficznym, czy nawet na obfitości diamentów, to jednak bez interwencji państwa, czyli polityków, którzy już po uzyskaniu niepodległości stworzyli instytucje sprzyjające inwestowaniu w infrastrukturę i rozwój, Botswańczycy nie osiągnęliby sukcesu. Dowodem tego ma być wysoki jak na Afrykę, bo wynoszący prawie 40 procent PKB, udział wydatków rządowych.
Ja jestem innego zdania. Primo, te 40 procent to mniej więcej tyle, ile wynoszą dochody z eksportu diamentów. Wydatki publiczne nie są więc finansowane z podatków lub innej daniny, lecz ze sprzedaży dobra, które w tradycji ludów zamieszkujących Kalahari i okolicę, było wspólne. Secundo, niski udział wydatków budżetowych w innych krajach Afryki ma swoje źródło w korupcji i złodziejstwie polityków, a nie jest wyrazem ich liberalizmu. Tertio, podatki w Botswanie są niskie, dzięki czemu duża część dochodów ludności jest inwestowana w efektywne rolnictwo, które stało się konkurencją dla tradycyjnych, ostatnio mocno jednak podupadłych regionalnych potęg rolniczych, takich jak Zimbabwe i RPA.
Nie twierdzę, że w Botswanie wszystko jest perfekt, bo nie jest. Pisałem jakiś czas temu o pladze HIV/AIDS oraz ubóstwie regionów pustynnych. Ale nawet ta brzydsza strona Botswany dowodzi, że tam gdzie udział rządu jest znaczący (np. w odniesieniu do walki z epidemią HIV/AIDS, czy pomocy rządowej dla mieszkańców terenów najuboższych) przynosi on więcej szkód niż pożytku. Przypomnę może co, mniej więcej wtedy, gdy Botswana wyciągała się z ubóstwa, pisał Murray N. Rothbard: (…) Największą przeszkodą w przezwyciężaniu gospodarczych kryzysów i biedy są interwencje rządu. Im mniejszy udział rządu w gospodarce, tym łatwiej pokonać kryzys (…)


Jan M Fijor
www.fijor.com